środa, 21 grudnia 2016

Choinka jak ze snu


   Święta tuż tuż. Wielkimi krokami zbliża się Mikołaj z prezentami. A gdzie je położy w tym roku? Jak zwykle pod choinką, ale nie tą, co zawsze. Tego roku Nikolcia namówiła mnie na choinkę w kolorze białym. Początkowo szukałyśmy choinki grubo ośnieżonej, wyglądającej jakby napadał na nią śnieg i tak pozostał. Niestety nie udało nam się znaleźć takiej w sklepach ani na targowiskach. Nawet w sprzedaży wysyłkowej nie było takiej, o jakiej marzyłyśmy.

Zakupiłyśmy więc tradycyjną, ale całą białą, o wysokości 150cm i o dość gęstych gałązkach. Bałam się ją rozłożyć, ponieważ myślałam, że skoro nie jest taka, jakiej początkowo szukałyśmy, to pewnie będę zawiedzona. Myliłam się. Choinka sama w sobie jest cudna. Do niej zakupiłyśmy ozdoby w kolorze niebieskim. Efekt – jak dla mnie zdumiewający. Choinka jest przepiękna. Wisi na niej niewielka ilość bombek, motyle, kokardy, łańcuchy i łańcuszki z koralików. Do tego jeszcze niebieskie oświetlenie i już. Zdecydowanie jest ozdobą domu, choć jest drugą, dodatkową i stoi w pokoju Nikolci. Nie mogę się na nią napatrzeć.

wtorek, 6 grudnia 2016

Stroik świąteczny - konkurs szkolny

Dawno nie pisałam.Tak jakoś zeszło.
Ostatni weekend spędziłyśmy z Nikolką nad tworzeniem stroika świątecznego na konkurs szkolny. Miałyśmy trochę inne zamiary, miała powstać piękna choineczka z piórek ale ostatecznie wycofałyśmy się z niej. Nie mogłam w okolicy dostać ładnych kolorystycznie piórek więc pomysł padł. Postawiłam więc na okrągły wianuszek. Zakupiłyśmy wianek ze styropianu oraz srebrną cienką girlandę. Owinełyśmy nią wianek i już efekt był super.Do tego przypielysmy jeszcze piekna kokarde w kolorze szafirowym. To wystarczylo.Moim zdaniem wianuszek mial w sobie to coś, choć niewiele tak naprawde na sobie mial.Nikolka uparła się jeszcze na dowiązanie kilku bombeczek w kolorze jak to nazwała "elzowym". I juz było postanowione.Wianek zostaje w domu😄.
Do szkoły zrobiłyśmy małą choineczkę z takiej samej girlandy. Nikolka dokleiła kilka kolorowych kwiatuszków i czerwoną kokardkę na czubek i była gotowa.Równie piekna ale powedrowała do szkoły.
Poniżej fotka wianka. Zapomniałam zrobić fotke choineczce.Trudno.
 



piątek, 14 października 2016

Różaniec z darów jesieni.

Konkurs za konkursem.

     W szkole Nikolki kolejny konkurs, tym razem z lekcji religii, a jego tytuł to „Różaniec z darów jesieni”.   I znów potrzebne nam są dary jesieni. Po poprzednich konkursach mamy jeszcze w garażu liście, szyszki, żołędzie i resztkę już jarzębiny. Głowy zaczynają nam pracować – z liści nie da się zrobić różańca, z szyszek też będzie trudno, bo jak je ze sobą połączyć? Poza tym byłby to bardzo duży różaniec. Kasztany? Kasztany byłyby fajne ale akurat z nimi w tym roku mamy problem. Trudno je już zdobyć. Nikolcia uparła się na żołędzie.  Spróbowałyśmy więc małym wiertełkiem zrobić dziurkę ale niestety na kilku udało nam się a kilka zaś pękło na pół. Uznałam, że to bez sensu. Zaraz po tym pomyślałam, ze najładniejszy różaniec byłby z jarzębiny. Obawiałam się tylko, że jarzębina będzie pękać przy przebijaniu igłą. A igła nie może być cieniutka, bo wybrałam trwałą nitkę, która zaś nie należy do najcieńszych. W związku z tym ucho igły też musi być większe. Tak, czy siak postanowione! Będzie z jarzębiny.

Zaczęłyśmy od stworzenia krzyżyka a potem jedną nitką miałyśmy iść po całości tworząc różaniec. Krzyżyk powstał z dwóch wykałaczek. Związałyśmy je w kształt krzyża czerwoną nitką, tą samą, która miała przejść przez cały różaniec. Tą sama nitkę nawlekłam na igłę i zaczęłam nabijać jarzębinkę.  Najpierw nabijałam kolejno 3 jarzębinki, które potem dodatkowo nabiłam na wykałaczkę. Potem wzorując się na prawdziwym różańcu posuwałam się do przodu. Tam, gdzie odstęp, to odstęp. A odstęp ten powstawał dzięki robieniu podwójnego węzełka, który zatrzymywał jarzębinkę. Tylko w jednym miejscu, na rozgałęzieniu powstał medalik z kasztana. Tu użyłyśmy małego wiertełka, którym zrobiłyśmy 3 dziurki.

Po zrobieniu wszystkich 5 dziesiątek, wróciłam nitką do kasztana i po przewleczeniu nitki przez kasztan zawiązałam nitkę na 2 węzełki. Tym samym zakończyłam różaniec. Pozostał tylko krzyżyk. Pozostałe 3 ramiona krzyża nabiłyśmy jarzębinkami. Ostre brzegi wykałaczki ścięłam a na ich koniuszkach Nikolka nalepiła czerwoną plastelinę. To oznaczało, że różaniec jest już gotowy. Trzeba jednak przyznać, że konkurs jest dla dzieci, ale dziecko nie da rady zrobić samo takiego różańca. Igła i wykałaczki w rękach dziecka to raczej niebezpieczna zabawa.

 

 

czwartek, 13 października 2016

Szyszkowy jeż, czyli „kolorowe dary jesieni”.

 
      W Nikolki szkole, jak zapewne i w innych szkołach, zorganizowano ogólnoszkolny konkurs pt. ”Kolorowe dary jesieni”. Technika dowolna, z wykorzystaniem oczywiście darów, jakie przynosi jesień.
Głowa Nikolki zaczęła pracować i co chwilę pojawiały się nowe pomysły. Analizując stopień dostępności poszczególnych jesiennych „akcesoriów”, podpowiedziałam jej, że jeden z jej pomysłów będzie najlepszy. Okazał się nim szyszkowy jeżyk.
Do zrobienia jeżyka Nikolcia potrzebowała:
- starą gazetę,
- taśmę klejącą,
- taśmę dwustronnie klejącą,
- około 30 szyszek,
- kolorowe jesienne liście,
- pokrywę pudełka po butach,
- zielony i brązowy papier kolorowy,
- klej na gorąco,
- ruchome oczy lub cokolwiek innego do zrobienia oczek jeżowi,
 
Pracę rozpoczęłyśmy od przygotowania „ szkieletu” jeża. Nikolcia targała gazetę i zwijała ją w kulkę. Kilka takich zgniotków połączyłyśmy ze sobą za pomocą taśmy klejącej. Po prostu okleiłyśmy całość dookoła taśmą i zadarłyśmy nieco nosek jeżowi. Wyglądało to tak:
 

 
Kolejnym krokiem było przygotowanie podstawki, na której jeż mógłby się ładnie eksponować. Wykorzystałyśmy do tego pokrywę pudełka po butach. Nikolka okleiła je zielonym papierem kolorowym, by wyglądem przypominała trawę. Górną część, na której miał znaleźć się jeż wykleiła kolorowymi liśćmi.
Po przygotowaniu podstawy ruszyłyśmy do przygotowania gwoździa programu, czyli jeża. Zlepek gazety oklejony taśmą klejącą Nikolka owinęła brązowym papierem kolorowym i przykleiła do niego.
Tuż po tym przystąpiłyśmy do przyklejania szyszek do grzbietu jeża. Przydatny okazał się pistolet z klejem na gorąco. Klej ten bardzo dobrze trzyma przyklejone przedmioty. Jako oczka nakleiłyśmy ruchome wesołe niebieskie naklejki oczy a na nosku znalazła się jarzębinka.
Na koniec jeżyk zajął swoje miejsce na podkładce. Tu również został przyklejony klejem na gorąco.
Efekt – bardzo zadowalający. Nikolcia była pod wrażeniem. Ja również. O dzieciach i Pani nie wspomnę;-)
 

 

wtorek, 27 września 2016

Dary jesieni, czyli postacie z kasztanów i żołędzi.


       23 wrzesień jest pierwszym dniem jesieni, więc jak w prawie każdej szkole zaczęło się zbieranie darów jesieni. Podobnie w szkole Nikolki. Jako pracę domową miała przygotować ludziki czy też inne postacie z kasztanów lub żołędzi. Musieliśmy więc stanąć na wysokości zadania i udać się na poszukiwania tego, co jesienią najpiękniejsze. Pogoda piękna a słońce wskazywało nam drogęJ. Aż miło pospacerować po parkach i lasach, choć trzeba przyznać, że musieliśmy uważnie stawiać kroki aby nie zadeptać pełzających ślimaków. A było ich bardzo dużo. Co krok to ślimak. Przemierzaliśmy kilometry a u naszych stóp leżały ogromne ilości żołędzi mniejszych, większych, z czapeczkami, bez czapeczek i samych czapeczek. Dziewczynki nie mogły także przejść obojętnie obok maleńkich jabłuszek leżących pod drzewami. Zaraz kilka znalazło się w ich reklamówkach. Były więc żołędzie, liście, jabłka, ślimaki a kasztanów ani rusz. Kasztany okazały się towarem deficytowym. Wszystkie odwiedzone przez nas miejsca, które znaliśmy z dzieciństwa, gdzie zbieraliśmy kasztany okazały się stratą czasu. Kasztanów próżno szukać, a jeśli były, to stare, zgniłe, dziurawe. Odwiedziliśmy 7 miejsc. Zmęczeni już poszukiwaniami i wygłodniali po kilkugodzinnych poszukiwaniach na sam koniec udało nam się znaleźć 2 drzewa kasztanowe ze śladową ilością, ale jednak jakąkolwiek ilością jeszcze świeżych, pięknych kasztanów. Znaleźliśmy jedenaście. Tak z reklamówkami pełnymi żołędzi, niewielką ilością kasztanów i ich kolczastymi skórkami oraz masą pięknych jesiennych liści w przeróżnych kolorach ruszyliśmy w drogę powrotną. Po odpoczynku i wrzuceniu czegoś na ząb, Nikolka ruszyła do tworzenia dzieła sztukiJ Razem z Tatą zrobili kilkanaście fajnych postaci. W grupie tych, które zostały wybrane do zaniesienia do szkoły znalazł się ludzik z żołędzi, kasztanowy jeż z jabłuszkiem na grzbiecie, ludzik płynący na łódce oraz kasztanowy żółwik. Zabawa przy tym była wyśmienita. Nikolka uwielbia takie kreatywne i plastyczne zabawy. Mogłaby nie jeść, nie pić, tylko tworzyć swoje dzieła.
 
 
 
 

 
 
 

czwartek, 22 września 2016

Doświadczenie szkolne woda z solą.


    Dnia 08 września Nikolka (uczennica II klasy) otrzymała jako zadanie domowe wykonać doświadczenie zgodnie z instrukcją w podręczniku.

Zadanie wykonałyśmy tego samego dnia. Połowę szklanki napełniłyśmy ciepłą wodą (przegotowaną i przestudzoną) i wsypywałyśmy 5 łyżek soli stopniowo mieszając aby sól rozpuściła się w szklance. Po wsypaniu 4 łyżki zauważyłyśmy, że sól nie rozpuszcza się, tylko osiada na dnie szklanki. Dosypałyśmy więc 5, zamieszałyśmy i pozostawiły. Do kredki przywiązałyśmy nitkę, a w zasadzie włóczkę o długości takiej, by sięgała dna szklanki i spierała się na nim. Byłam przekonana, że wykonałyśmy to doświadczenie prawidłowo. Mąż jednaj szybko wyprowadził mnie z błędu informując, że dałyśmy zbyt dużo soli i dlatego nie rozpuściła się i doświadczenie nie uda nam się. Wykonał więc zadanie po swojemu. Napełnił  szklankę wodą, dosypał soli tyle by cała się rozpuściła i zawiesił nitkę. Szklankę umieścił zaś na kuchennym parapecie. Obserwacja doświadczenia miała trwać 2 tygodnie. Minął tydzień a my wraz z Nikolką zauważyłyśmy, że nic się nie dzieje poza powstaniem osadu z soli na górnej części nitki przypominając maleńki kokon. Nic poza tym. Nitka na całej swej długości była czysta a poziom wody był nadal taki sam.

Poniżej zdjęcie prezentujące brak efektu w wykonaniu mojego męża:

 

    Zdenerwowana na męża, że popsuł dziecku pracę domową postanowiłam czym prędzej wykonać doświadczenie ponownie. Zamiast spać, sięgnęłam po mały, szklany słoiczek. Napełniłam go ciepłą, przegotowaną, przestudzoną wodą do połowy. Wsypałam w sumie 4 łyżki soli. Na dnie powstała ponad 0,5cm warstwa nierozpuszczonej soli. Ponownie zawiązałam nitkę na kredkę i wpuściłam ją do słoiczka. Postanowiłam umieścić słoiczek na parapecie ale w pokoju, w który w trakcie dnia wchodzi najwięcej słońca. Dni akurat były bardzo słoneczne i temperatura powietrza wysoka.  Na efekt Nikolka nie musiała czekać długo. Już 3 dnia włóczka pokryta była niewielką ilością kryształków a poziom wody ewidentnie zmniejszył się, czyli woda wyparowywała. To był świetny znak. Pozostało nam 4 dni do zaniesienia kryształków do szkoły. Nie musiałyśmy jednak tyle czekać. Już 5 dnia od rozpoczęcia doświadczenia włóczka była cała pokryta pięknymi kryształkami. Pięknie układały się na nitce tworząc ciekawe wzory. Wody niewiele zostało na dnie słoiczka. Wystarczyło więc 7 dni by osiągnąć zadowalający efekt. Taki stan doświadczenia Nikolka zaniosła dziś do szkoły. Pani wychowawczyni była zachwycona. Ocena:6.

Efekt zadowalający (doświadczenie wykonane przeze mnie):

  
 


 

wtorek, 13 września 2016

Przyjęcie urodzinowe 7 lat!

     Tegoroczne urodziny Nikolki zorganizowaliśmy podobnie, jak w poprzednich latach. Wąskie grono rodziny zapewnia równie fajną zabawę, jak zabawa wśród gromady rówieśników. Najbliższe kuzynostwo wystarczyło by ubaw był po pachy, buzie całe w pąsach a  włosy mokre jak po prysznicu. Trochę więcej zadbałyśmy jednak o wystrój pokoju i stołu. Zakupiłam kolorową girlandę, którą przywiązaliśmy od karnisza do żyrandola oraz kolorowy napis „sto lat”, który zawisł na żabkach od firanki. Nie zabrakło oczywiście balonów, w tym balonów z cyferką 7. Dałam się również namówić na armatkę z płatkami róż (u nas w kolorze fioletowym), która narobiła dość hałasu przy wystrzeleniu. Fakt jednak faktem, dziewczynki fajnie bawiły się tymi płatkami, zbierały je z podłogi, rzucały na siebie a na koniec robiły z tych płatków całe kwiatki.



      Na stole znalazł się tradycyjnie: torcik (tym razem śmietanowo – malinowy), ciasto, 2 rodzaje sałatek, wędlina, pieczywo, jajka z majonezem, słodycze. Dodatkowo stół wzbogaciłyśmy o delfinki z bananów, którymi dzieci były zafascynowane oraz o duży angielski makaron muszelki faszerowany twarożkiem. Niestety nie zdołałam zrobić fotki muszelkom, ponieważ goście już zasiedli przy stole, kiedy go podałam. Dlatego też poniżej foto z internetu.





    Ze względu na przepiękną pogodę, która towarzyszy nam od ponad tygodnia, w pewnym momencie całą imprezę przenieśliśmy z domu na taras. Tu dzieciom nie brakowało atrakcji. W naszym ogrodzie znajduje się trampolina, zjeżdżalnia i huśtawki oraz piaskownica. Nawet dorośli nie odpuścili tego dnia trampolinie i delikatnie odbijali w niej swoje ciała do góry. Nie zabrakło też jazdy na rowerach, hulajnogach i rolkach. Do tego odrobinę ruchu dała nam także gra w tenisa. Wszyscy padliśmy ze zmęczenia na leżaki. Sączyliśmy rześki sok i wzdychali z zazdrości, że dziś dzieci mają wszystko. Kiedy my byliśmy mali, nie było takich atrakcji.


    Następne, 8 urodziny Nikolki odbędą się w domu (lub w ogrodzie, w zależności od pogody), w gronie najbliższych koleżanek i kuzynostwa. Niech się bawią młodziJ.

piątek, 9 września 2016

Motylkowe cukierki urodzinowe.

    Nadchodzi dzień (10.09), w którym to Nikolcia obchodzić będzie swoje 7 urodziny. Dotąd jeszcze nie organizowałam jej przyjęcia w bawialni ani też nie robiłyśmy urodzin w domu dla jakiejś większej liczby dzieci. Zawsze było raczej kameralnie. My, czyli rodzice, dziadki, chrzestni i kuzynki Nikolci. Tak samo będzie i w tym roku. Za rok, na 8 urodziny obiecałam Nikolce imprezkę urodzinową tylko dla koleżanek i taką zrobimy na pewno. Póki co, szykujemy się na 7 w gronie rodzinnym ale o tym w kolejnym poście.
    Na razie, jak co roku odkąd Nikolka chodziła do przedszkola, panował zwyczaj, że dziecko-solenizant przynosi do przedszkola, a teraz do szkoły słodycze, najczęściej cukierki. Nic wyjątkowego a cieszy i to jak bardzo. Dzieci przynoszą lizaki, cukierki, gumy rozpuszczalne itp. Jedna z dziewczynek przyniosła cukierki pakowane w papierkach z jej wizerunkiem. Było to dość oryginalne, choć zapewne kosztowne.
Nikolcia chcąc czymś wyróżnić swoje cukierki i sprawić jeszcze większą radość koleżankom i kolegom, wpadła w tym roku na fajny pomysł. Oczywiście wcześniej podejrzała to z Tatą i postanowiła „zgapić z netu”. Pomysł jakże fajny, kolorowy, mało kosztowny. Jedyny minus – troszkę pracochłonny, więc odradzam zabieranie się za to na ostatnią chwilę. Efekt – zdumiewający. Piękne, kolorowe motylkowe cukierki.
Materiały, których my użyłyśmy do zrobienia motylków:
- wzór motylka, który wcześniej ściągnęłam sobie z grafiku z netu (wydrukowałam 2 wersje  - mniejszą i nieco większą, która ma być warstwą spodnią),
- blok techniczny kolorowy,
- nożyczki,
- nożyk do wycięcia wzorku na skrzydełkach,
- taśma dwustronnie klejąca,
Wykonanie:
Najpierw odrysowałam motylki na kolorowych kartkach bloku technicznego. Odrysowałam dwie wersje motylka. Jedna warstwa spodnia nieco większa i bez wzorku, druga warstwa wierzchnia odrobinę mniejsza i z wzorkiem do wycięcia. Wybrałam blok techniczny, ponieważ wydaje mi się, że motylek dzięki temu będzie nieco sztywniejszy i nie pogniotą mu się skrzydełka zanim dojedzie do szkoły". Następnie wraz z solenizantką wycinałyśmy motylki. Ja musiałam przygotować wierzchnią warstwę motylka, ponieważ to wymagało użycia nożyka do wycięcia dziurek. Dziecko mogłoby się skaleczyć. Kiedy już miałyśmy gotowe motyle (w sumie 40szt, ponieważ szykowałyśmy 20szt do szkoły a motylek składa się z 2 warstw), zaczęłyśmy przyklejać warstwę do warstwy za pomocą małego paseczka taśmy dwustronnie klejącej. Kleiłyśmy tylko sam środek motylka tak, by skrzydełka były swobodne. Taśma jest dość mocna, więc miałyśmy pewność, że motylek nie rozwarstwi się środkiem. Na koniec pozostało nam przyklejenie cukierków. Tu ponownie użyłyśmy wąskich pasków taśmy dwustronnie klejącej. Kleiłyśmy ją tak, by nie było jej widać spod cukierków a same cukierki układałyśmy tak, by dzieciom łatwo było dostać się do środka. W efekcie uzyskałyśmy piękne motylkowe cukierki. Fantastyczny, oryginalny pomysł. Wszystkie motylki umieściłyśmy w średniej torebce na prezenty i z nią w plecaku Nikolka udała się do szkoły. Na pierwszej lekcji Pani i dzieci wybierały motylki i kosztowały cukierki. Dzieci były podobno zachwycone. Wychowawca także.

poniedziałek, 5 września 2016

Zabójczy rota wirus, czyli grypa jelitowa u małego dziecka.

     Niedziela - dzień cudowny, radosny, Klaudunia pełna uśmiechu, zdrowa. W nocy jednak wszystko się zmieniło. Ok. godź. 23 zaczęła strasznie się wiercić w łóżku, podnosić, siadać i stękać. Do tego jakoś dziwnie połykała ślinę. Myślę sobie „duszno jej może”. Otworzyłam więc szerzej okno. Na nic się to zdało. Klaudunia nadal była niespokojna. W pewnym momencie wzięłam ją do nas do łóżka a ona podniosła się z poduszki i zwróciła na siebie zawartość swojego małego żołądka. Po upływie 30 minut sytuacja powtórzyła się. Przy kolejnym zaś razie pojawił się płacz i słowa „boje się”. Nie spalam całą noc, tylko trzymałam Ją na kolanach w pozycji prawie siedzącej aby była wysoko uniesiona, dzięki czemu (myślałam) być może nie wrócą wymioty. Nie wróciły. Rano wypiła butelkę mleka i więcej nie chciała. Była osłabiona, osowiała. Nie chciała się bawić. Do tego pojawił się stan podgorączkowy ok.37,5-37,8. No i doszła biegunka. Kupki były rzadkie i dość częste. Za cały dzień było ich ok.7. Niektóre były mało obfite, ale fakt miały miejsce. Nie chciała nic jeść i przestawała też i pić, co wiem, że w przypadku wymiotów i biegunki jest kluczowym „lekarstwem”. Pobiegłam do sklepu i zakupiłam chleb kukurydziany, płatki ryzowe, biszkopty i herbatniki. Niestety nie chciała tknąć niczego. Po namowie wzięła do ust w zasadzie okruch biszkopta, który po chwili zwróciła. Już jak czuła, że jej niedobrze, to zaczynała płakać. Zraziło ją to całkiem do jedzenia. Jedyne co robiła, to popijała wodę małymi łyczkami, choć bała się nawet i tego. Wykorzystałam więc okazję i rozgniotłam 1 tabletkę węgla leczniczego Carbo, który mam zawsze w domowej apteczce. Całe szczęście jest to lek bezsmakowy więc dziecko nie zraża się i nie czuje go w trakcie spożywania. Jedyne co może czuć, to okruszki tabletki, które są pogniecione a nie rozpuszczone. Zasnęła wcześniej niż zwykle. Tak minął dzień jakże dla Niej nieprzyjemny. Dla mnie, jako dla Mamy także. Moje dziecko męczy się, a ja nie mogę Jej pomóc. Nie ma nic gorszego. Doświadczona jelitówką, którą przechodziłyśmy z Nikolcią kiedy była malutka, wiedziałam już, ze muszę nie dać za wygrana i dawać jej pić na siłę. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że nic na siłę. Nie chciała pić. Czułam, że jest bliska odwodnieniu.
Bałam się kolejnej nocy. Przygotowałam ciuszki na przebranie, syrop na gorączkę, termometr i inne potrzebne rzeczy. Obeszło się bez wymiotów ale 2 razy pojawiła się dość rzadka kupka. Przewijałam ja po śpiączku. Leżałam obok Mojego Skarbusia i słuchałam jej oddechu. Był jakiś inny, dziwnie krótki, szybki, płytki. Nie umiem go opisać. Bałam się. Od razu przypomniał mi się czas, kiedy Nikolcia miała roczek i trafiłyśmy do szpitala z odwodnieniem. Ona miała tylko biegunkę ale nie chciała nawet łyka wody wziąć do buzi. W pewnym momencie była tak słaba, że spała cały czas. Na wspomnienie tego już chce mi się płakać.
Kolejny dzień Klaudusi zapowiadał się lepiej. Rano przygotowałam je kaszkę mleczno – ryżową. Wypiła ze smakiem, troszkę się ożywiła. Po 2 godzinach zwróciła całość i znów wróciły kupki. Byłam przerażona. Wynikało z tego, że co tylko weźmie do ust, zaraz to zwymiotuje. Zwolniłam się z pracy i pobiegłam do przychodni. Pediatra kazała trzymać się diety i poić. No i przeczekać. Według jej wskazówek zakupiłam w aptece Tasectan w saszetkach dla dzieci (coś jak Smecta) oraz probiotyk w kroplach Floractin. Oba miały zmniejszyć częstotliwość biegunki oraz chronić żołądek i jelita. Nawet udawało mi się podać oba te środki. Niestety na nic się one zdały. Piła coraz mniej. Czwartego dnia choroby po  godz.18 kazałam mężowi zawieść nas do szpitala dziecięcego na izbę przyjęć. Wcześniej szybko spakowałam potrzebne rzeczy dla Niuni i kilka dla siebie. Była tak słaba, że już nawet nic nie mówiła. Leżała lub siedziała wtulona we mnie. Pani Doktor na miejscu stwierdziła, że Klaudusia ma jeszcze wilgotne śluzówki i jeszcze nie jest odwodniona. Wysłał nas do laboratorium zrobić gazometrię. Tu badania okazały się niezbyt dobre. Była na pograniczu odwodnienia. Pani doktor przyjęła nas na oddział. Pokój dwuosobowy, ale byłyśmy same. Dostawka łóżko polowe za dopłatą 20 zł za noc. Wzięłam bez zastanowienia. Spałyśmy razem. Myszka dostała od razu kroplówkę i zasnęła. Kolejnego dnia była już tylko 1 rzadka kupka. Humor świetny,  rozbawiła się, dużo mówiła, śmiała się. Jedna kroplówka wystarczyła. Nie jadła nic ale była głodna. Płakała, że chce mleko i baciunia. Baciuń to jogurt Bakuś, który uwielbia. Zresztą Ona uwielbia wszystkie jogurty. Z przykrością nie mogłam jej dać nic z tych rzeczy, o które prosiła. Zjadła trochę suchej bułki. Zaraz potem płakała i mówiła, ze boli ją brzuszek. Byłam pewna, że wszystko znów wróci. Nie wróciło. Ból przeszedł, a Ona zaś rozweseliła się. Nie ma piękniejszego widoku dla Matki i Ojca, jak wesołe, szczęśliwe dziecko. Nie mogłam się nacieszyć tą poprawą. Czekałam już tylko by jak najszybciej wrócić do domu. Po południu zauważyłam jednak, że nie sika. Zgłosiłam więc lekarzowi, a ten zlecił kolejną kroplówkę. Stwierdził, że widocznie zbyt mało wypiła, dlatego nie sika. A wypiła przecież sporo herbaty z cukrem. W sobotę na porannej wizycie lekarka stwierdziła, że skoro nie ma już wymiotów i biegunki, to wychodzimy do domu. Byłyśmy całe w skowronkach. Klaudunia krzyczała „Huja, jedziemy do Nikojki”. A Nikolcia tęskniła w domu. Wzięłam 2 dni wolnego by z Nią być na rozpoczęciu roku szkolnego. 1 września zaliczyłyśmy razem ale to wszystko.  Drugiego dnia miałam zawieźć Nikolcię, odebrać, odebrać książki ze szkoły, złożyć wniosek na świetlicę. Nie zrobiłam tego. Było mi przykro, że ją zawiodłam. Pod opieką Taty i Babci było jej dobrze, ale najlepiej z mamusią. Ja tęskniłam jeszcze bardziej, niż Ona. Muszę mieć je obie przy sobie, wówczas jestem spokojna. A w szpitalu? Nudy. Z pokoju nie wolno wychodzić żeby nie zarażać. Po całych dniach grałyśmy w gry i oglądałyśmy bajki na smartfonie. Na szczęście to już koniec. Paskudny i ciężki tydzień choroby za nami. Odejdź precz zarazo!
Pozostała zlecona dieta, którą słabo utrzymać. Klaudusia nie chce nic tylko mleko i jogurty. Dostała jeden i nie mogła się nim najeść. Była przeszczęśliwa. Teraz będzie coraz lepiej.



niedziela, 28 sierpnia 2016

Powrót do pracy po urlopie.


     Nie ma nic gorszego w całym urlopie wypoczynkowym, jak fakt, że gdy nadejdzie jego koniec, trzeba będzie wrócić do pracy. Zapewne wyjątek stanowią ludzie, dla których praca jest pasją. Ja do takich nie należę. Na myśl o powrocie do pracy chce mi się płakać. Jakbym tylko mogła, to zatrzymałabym czas.

Wiem, wiem…powiedziałby ktoś, że niektórzy muszą pracować i tyle i nikt nie pyta ich czy chcą, czy im dobrze, czy to lubią. Trzeba pracować żeby żyć. Ja to wiem. Ale jest też gro ludzi, którzy czerpią radość ze swojej pracy, że cieszy ich to, co robią. Bez wątpienia marzę, by należeć do tej grupy ludzi.
    Mój już 12 letni staż w jednym zakładzie pracy kilka razy przechodził zmiany. Zaczynałam z innymi obowiązkami, teraz zajmuje się już zupełnie czymś innym. Po moim drugim urlopie macierzyńskim, który trwał rok nadeszły największe zmiany. W zasadzie miałam do wyboru powrót do starych zadań lub przejęcie spraw związanych bardziej z logistyką, wszelkimi danymi naszych produktów itp. Wybrałam drugą opcję traktując nowe zadania jako pewnego rodzaju awans, co oczywiście nie miało związku ani z awansem ani podwyżka. Broń Boże. Nie w tej firmie takie rzeczy.
Dziś zaczynam żałować tej decyzji. W Firmie nadeszły kolejne zmiany. Pojawiła się firma zewnętrzna, która ma pomóc naszej firmie sprawniej funkcjonować wewnątrz i na zewnątrz. Nastąpił bardziej sprecyzowany podział obowiązków. Sensowny, to fakt, ale o tym, że powinno być to wprowadzone wiedzieliśmy sami. Nie potrzebna była do tego długowłosa Pani blond.
     Moje stanowisko pracy przechodzi chyba największą rewolucję. Pozbyłam się drobnych zadań, za to do spraw logistycznych doszedł mi niechciany kontakt z klientem i przeprowadzanie ankiet telefonicznych z klientami. Nie jestem handlowcem ani ankieterem. Nie umiem wciskać ludziom kitu. Nie umiem namawiać. Nie umiem być upierdliwa i natrętna bo sama tego nie znoszę w stosunku do siebie. Nie będę więc dobrym pracownikiem. Tego jestem pewna. Rano zapewne będę wstawać z bólem brzucha na myśl, że jadę do pracy. Zastanawiam się czy nie pora spakować manatki. Daję sobie czas do końca roku. Jest sierpień, wiec za 4 miesiące napiszę Wam, czy zrobiłam ten krok, czy tkwię nadal w tym bagnie. Aż sama jestem ciekawa. Czuję, że jestem na niewłaściwym miejscu. Chyba czas coś z tym zrobić. Ale czy jestem na tyle odważna? Czy założę czapkę na głowę i powiem „żegnam”?
    Skończyłam studia o specjalności reklama. Jakby nie było miało to miejsce 12 lat temu. Nie pracowałam w swoim zawodzie. Moja kariera zawodowa potoczyła się zupełnie inaczej. A marzyłam by tworzyć slogany, rysowałam reklamy, pisałam teksty. Wszystko do szuflady. W pewnym momencie dałam sobie spokój. Teraz zapewne jestem już za stara na pracę w agencji reklamy. Ale nadal marzę. I piszę ale trochę inaczej.
Jedno trzeba mi przyznać – nie lubię mówić, za to uwielbiam pisać. Tak. Pisać mogę całą dobę.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Wakacje w Krynicy Zdrój


    Decyzja wakacji w Krynicy Zdrój okazała się najtrafniejsza, jaka mogłam podjąć. Moje obawy w ogóle się nie sprawdziły. Dzieci, co najważniejsze, były bardzo zadowolone, a ja i mąż wraz z nimi. Nikolka nie chciała wyjeżdżać, Klaudunia niby też, choć jest malutka i już zaczynała tęsknić za domem, swoim pokoikiem i zabawkami. Ja też najchętniej jeszcze bym została i oddychała świeżym, beskidzkim powietrzem.

Przyjazd na miejsce.

    Urlop zaczęliśmy od soboty. Zajechaliśmy na 10 rano. Willa Ewa na ulicy Kościuszki jest idealnie usytuowana, samo centrum, pobliże deptaku. Na posesji czekał dla nas garaż, sympatyczna właścicielka willi, a w niej bardzo ładnie urządzony pokój z aneksem kuchennym i dużym balkonem. Łazienka znajdowała się w pokoju, co było dużym ułatwieniem przy dwójce dzieci. Kuchnia tez okazała się idealnym rozwiązaniem. Tym bardziej, że Klaudunia nie zje wszystkiego na mieście, że o Nikolce nie wspomnę. Zdecydowanie należy Ona do niejadków. Najchętniej żyłaby samym powietrzem. No i piciem. Napoi wlewa w siebie litry dziennie. Poza tym jest w ciągłym biegu albo ma wciąż zajęte ręce robotą i nie ma czasu na jedzenie. Albo biega, skacze, albo coś rysuje, maluje, lepi z plasteliny. Wymyśla i wymyśla. Ale fakt, wyobraźnię i pomysły ma niesamowite.
Tak więc kuchnia w pełni nam służyła. Śniadania, kolacje i obiadki zamawiane z dostawą do domu były w sam raz. Czasem zjedliśmy na mieście, ale jak zawsze jedliśmy na raty. Mąż jadł z Nikolką, a ja biegałam za Klaudią. Potem jak ja miałam zjeść, co w zasadzie zdążyło już wystygnąć, to Klaudia płakała i uciekała przed Tatusiem krzycząc „do mamy, do mamy”. I w ten sposób pojadłam, że hej. Wolałam zamawiać do pokoju, to przynajmniej jedliśmy wszyscy w jednym czasie.
Atrakcje Krynicy.
     Pierwszego dnia do południa wybraliśmy się na spacer zapoznać się z okolicą. Faktycznie wszystko okazało się blisko od Willi, w której mieliśmy wykupiony pobyt. W okolicy jest dużo sklepów, więc nie było problemów z zakupami na śniadanie, czy kolacje. Jedynym minusem było to, że willa, jak i większość innych w okolicy ,znajdowała się na wzniesieniu. Tak więc, aby wrócić do pokoju kilka razy dziennie pchając wózek z Klaudią pod tą górkę, przyznam, że miałam dość.  Owszem, Tatuś próbował przejąć wózek i popchać, ale jak tylko Klaudia odwróciła główkę i zobaczyła z tyłu Tatusia, to wołała „Tata nie, Mama”. I tyle Tatuś mi na pomagał. Klaudia przechodzi ewidentnie okres anty tatusiowy.
Deptak
     Deptak zaliczaliśmy praktycznie każdego dnia po południu, lub wieczorem. W ciągu 5 minut spacerkiem od Willi byliśmy na miejscu. Super klimat, duża ilość ławek do odpoczynku, scena, na której wieczorami odbywały się koncerty, lodziarnie, fontanna. Pięknie. Nie ominęliśmy wypożyczania gokartów. Nikolka sama zasuwała pięknie po deptaku. Gorzej było wypożyczając gokart czteroosobowy. Tu trzeba było trochę naszego wysiłku by upchać nas dwoje i dwie damy siedzące z przodu. Ale ubaw był po pachy. Zaliczyliśmy przejażdżkę  pociągiem, a także nie przeszliśmy obojętnie wobec Pań, które wplatały dziewczynkom we włosy warkoczyki i robiły tatuaże. Nikolka została posiadaczką obu tych ozdób. Włosy zdobił zielony warkocz a na ramieniu usiadł piękny, brokatowy motyl. Dwa białe konie z dorożką obwiozły nas po Krynicy a woźnica opowiadał ciekawostki na temat miasta i jego atrakcji. Najczęściej odpoczywaliśmy przy fontannie, gdzie powstało dużo ciekawych fotek. Pozowała głównie Nikolka, co było dziwne, bo jak dotąd zawsze uciekała przed obiektywem. Teraz ucieka Klaudia. Kazała się fotografować tam, gdzie chciała, czyli tam, gdzie było najmniej ciekawie. Siadała na chodniku, na murku, na krzywej ławce itp. i wołała „zjób mi zdjęcie”. Pozowała jedynie przy pomniku jamniczki, który nie mam pojęcia co symbolizuje. W zasadzie to pozowała na pomniku, nie przy nim. W każdym razie piesek podoba się chyba wszystkim dzieciom, które go widzą.
    Wzdłuż deptaku budki z pamiątkami. Tą alejką Nikolka przechadzała się najczęściej. Najchętniej kupiłaby wszystko, nawet to, co wcale nie ma związku z Krynicą i nie jest pamiątką z niej. Zachwycała się wszystkim. Magnesy, bransoletki, poduszki, koszulki z nadrukami, torebeczki, długopisy itd. Można by długo wymieniać. Owszem kupiliśmy pamiątki, ale wszystko w granicach rozsądku. Drobiazgi, ale dla każdego coś.



Muzeum zabawek

    Chyba muszę przyznać, że szykowałam się na bum a jestem zawiedzona. Pomieszczenie samo w sobie mniejsze, niż myślałam. Kilka pomieszczeń ze starymi zabawkami. Nastawiałam dziewczynki mówiąc „chodźcie, zobaczycie, jakimi lalkami bawiły się babcie i prababcie i docenicie jakie piękne zabawki Wy macie...” No i zobaczyły. Ja oglądałam wystawowe gabloty z zaciekawieniem, gorzej jednak z Nikolką. Po obejrzeniu kilku lalek, które przypominały mi laleczkę Dolly z horroru, zalała się łzami. Płakała i mówiła, że nie chce tu być, że się boi. Tak skończyła się nasza wizyta w muzeum zabawek. Jak mówi Nikolka do dziś, to nie jest muzeum zabawek, tylko muzeum strasznych zabawek.

Może Nikolcia trochę przesadziła, bo moim zdaniem nie było powodu do płaczu, ale to dla niej typowe. Jest bardzo wrażliwa a fakt, te zabawki nie należały do ładnych.


Góra Parkowa

   Góra Parkowa była kolejną atrakcją, która chcieliśmy poznać. Byłam oczywiście negatywnie nastawiona ze względu na Klaudusię, ponieważ nie wzięliśmy wózka, a skoro ona jest taka anty tatusiowa, to obawiałam się, że będzie mi siedzieć na rękach. I tu okazało się po raz kolejny, jak bardzo nasze własne dzieci, które wydaje nam się, że dobrze znamy, zaskakują nas. Niejednokrotnie pozytywnie. Na górę, która ma wysokość 741 m n.p.m. wjechaliśmy kolejką linowo - terenową, co dla dziewczynek było bardzo ciekawe. Na górze piękne widoki, aż nie chce się stamtąd schodzić. Ławeczki i polana, na której można odpocząć lub poopalać się. Byli tam tacy, którzy wdzięczyli się do słońca i opalali swoje ciało. I największa ciekawostka dla moich dziewczynek – zagroda do jazdy konnej. Nikolka ze strachem w oczach a Klaudia z uśmiechem na ustach zbliżyły się do koników. Trzymając się za rączki obserwowały jak koniki biegają po zagrodzie. Namówiłam Nikolkę na próbę jazdy konnej. Bała się, jednak Pani prowadząca była tak sympatyczna, że przekonała ją do schowania strachu do kieszeni i wskoczenia na siodło. Zerkając na mamusię, zrobiła, co Pani kazała. Jazda okazała się super pomysłem. Konik śliczny, spokojny. Vita, bo tak miał konik na imię na długo zapadł Nikolce w pamięci. A Wicher, kucyk Klaudusi był tak słodki, że Klaudia nie chciała z niego zejść, a siedziała dość krzywoJ i łapała go za grzywę.

Na chwilę skoczyliśmy rzucić okiem na park linowy Mamut, który znajduje się na górze parkowej. Jak się jednak okazało Nikolka nie miała gdzie poszaleć. Park był albo dla dorosłych albo dla maluchów od 3 roku życia. Klaudia jeszcze za mała, więc Nikolka wsadziła na głowę kask i przeszła kilka razy tor dla najmłodszych. Dla niej to była pestka. Pani poleciła dla Nikolki krynicki park liniowy u podnóża Jaworzyny. Już wiedzieliśmy, że park na ulicy Czarny Potok będzie naszym kolejnym punktem do odwiedzenia.
Po pełnych emocji przejażdżkach konnych postanowiliśmy zejść z góry parkowej, nie wracać kolejkę. Nikolka początkowo nie chciała zejść, namawiała nas na zjazd, jednak dała się przekonać. Po chwili to ona prowadziła za sobą całą nasza trójkę. A tuż za nią swoje wielkie kroki stawiała Klaudia. Oniemiałam, że zeszła z tej góry sama. Nawet nie dała mi się złapać za rękę. ”Ja sama” słyszałam ciągle. Byłam w szoku.
Dzień uznaliśmy za bardzo udany.




Jaworzyna Krynicka

Park linowy u podnóża Jaworzyny

   Nikolka od dłuższego czasu wierciła nam dziurę w brzuchu że chce spróbować iść na park linowy. Uwielbia skakać, biegać, jest dość wysortowana, wiec powiedzieliśmy „o.k”. Nadarzyła się ku temu okazja w Krynicy, więc spróbowała.  Pan zapiął ją odpowiednio w pasy, założył kask i ustawił w kolejce do szkolenia. Mina Nikolki nie pozostawiała złudzeń. Chciało jej się płakać ze strachu. Pani pokazywała jak przepinać karabinki a ona niemal drżała ze strachu. Uspokoiłam ją tym, że Tata będzie stał obok. I jak to w przypadku Nikolki, znów okazało się, że strach ma wielkie oczy. Była w swoim żywiole. Okazała się bardzo spokojna i skupiona. Nie chciała kończyć tej wycieczki. Nadal wierci nam dziurę w brzuchu by znaleźć najbliższy park linowy i tam z nią jeździć. Nic…trzeba będzie tak zrobić.




Jaworzyna - szczyt 1114 m n.p.m.

   Odwiedziliśmy ją równie chętnie, jak górę parkową. Na szczyt zawiozła nas gondola. Widoki piękne ale w środku było dość duszno. Na samej górze dość wietrznie. Atrakcją były 2 pomniki niedźwiadków, duży i mały. Wszyscy na nich siadali i fotografowali się w tych pozycjach. Dziewczynki pobiegały, zjedliśmy na raty obiad w knajpce i wróciliśmy gondolą na dół. Nie było mowy o zejściu. Taki spacer to chyba tylko dla odważnych.



Sankostrada

   Nie była nam obca, bo już mieliśmy okazję spróbować tej przyjemności więc, postanowiliśmy powtórzyć. Tym bardziej, że wiedzieliśmy, że musi być większa droga do pokonania, czyli, że będzie ciekawiej. Wsiadamy. Nikolka siadała do sanek z Tatą, Klaudusia oczywiście z Mamusią.  Po którymś już razie proponowałam zamianę chcąc pojechać z Nikolką, ale oczywiście Klaudusia nie udzieliła nam pozwolenia. Jakże mogłaby zostać z Tatą? Ruszamy. Wajcha na dół - pędzimy, wajcha do góry - zwalniamy. I tak z wiatrem we włosach wchodzimy w zakręty.

Podsumowując, fajna przygoda. Dziewczynki piszczały z radości.


Wycieczka do Muszyny

   Basen odkryty w Muszynie zachęcił nas do siebie reklamą w necie. Zdjęcia i opis był bardzo interesujący, a pogoda tak piękna, że chętnie wybraliśmy się schłodzić w wodzie.

Ku naszemu zdziwieniu woda w dużym basenie okazała się bardzo zimna, a zjazd zjeżdżalnią do wody, jak dla mojego męża niezbyt przyjemny. To doświadczenie sprawiło, że spędziliśmy pół dnia w  brodziku dla maluchów. Ten jednak był bardzo duży i ciekawy, więc i zabawa była niczego sobie. A i ludzi nie brakowało. Wszyscy z dziećmi średnio do 10 roku życia przebywali w brodziku. Duży basen cieszył się powodzeniem głównie u młodzieży i dorosłych lubiących zimny prysznicJ.
Tak, czy siak, dziewczynki były zadowolone. Wynajęliśmy leżak i wykupiliśmy Nikolce wejście na mini park linowy, który był na miejscu. Poskakała, pobiegała. Jej dużo do szczęścia nie potrzebaJ
Krótko – fajne miejsce do spędzenia upalnego dnia.



Wycieczka do Tylicza

Farma Lama w Tyliczu znalazła się na mojej liście punktów ciekawych do odwiedzenia z dziećmi. Nie mogło więc zabraknąć więc tej atrakcji w trakcie naszego górskiego wypoczynku.

Wstęp okazała się wolny, co mnie zdziwiło. Na farmie mieliśmy okazję zobaczyć piękne konie w stajni, nakarmić je sianem i pogłaskać. Dziewczynki posłuchały jak muczy krowa i beczą owieczki. Zobaczyły jak brudzą świnki i jak dokładnie wyglądają. Nakarmiły marchewką kozy, pogoniły kury i przyglądały się, jak pod dyktandem trenerki, konie przeskakują przez przeszkody i płotki.
Pełne wrażeń, z brudnymi rączkami od głaskania i karmienia zwierząt opuściły farmę.




Nieodwiedzone miejsca

   Niestety ale nie zdołaliśmy zobaczyć wszystkiego, co planowaliśmy. Nie zwiedziliśmy Muzeum Nikifora, ponieważ uznaliśmy, że dla dzieci nie ma tam nic ciekawego oraz Ogrodów Zmysłów w Muszynie. Dzień, w którym wybraliśmy się do Muszyny był bardzo upalny i dziewczynki nie chciały tam pójść.  Prawdopodobnie jak tylko zawitamy w Krynicy ponownie, odwiedzimy te miejsca z wielką ochotą i od nich zaczniemy nasz pobyt.

Podsumowując:
Jak się mówi - wszystko co fajne, szybko się kończy. Szkoda, że urlop jest tak krótki a czas tak szybko biegnie. Nie sposób go zatrzymać.
Z ręka na sercu przyznaję, że urlop w tym roku był pełen wrażeń i atrakcji. Taki chciałam, by był zwłaszcza dla dzieci. Jeśli one są szczęśliwe, ja jestem także.
Mam nadzieję, że za rok spędzimy wakacje równie ciekawie, lub jeszcze bardziej. Póki co, nie gońmy czasu. Przed nami jesień i szkoła. Pora wrócić do codzienności, mimo, że w sercu jeszcze panuje klimat urlopowy.
Dziś odwołuję moje niegdysiejsze słowa, że góry są nudne. Guzik prawda. Bredzisz Babo jak szalonaJ